czwartek, 31 marca 2011

Obiecanki cacanki.

Obiecanki cacanki. Cholera, znów nie piszę. Przeprosiłabym, ale kolejny raz to już nie wypada. 


U mnie wszystko po staremu, smutki i radości spotykają się i mijają. Powstają humory, wredne rozmowy i nieprzyjemne sytuacje. Potem zostaję mi tylko jazda na rowerze i płacz w poduszkę. Jednak z czystym sumieniem muszę przyznać, iż więcej czasu (przynajmniej ostatnio) spędzam na tym pierwszym. Jeżdżę sobie po szarej Warszawie, którą od czasu do czasu przeplata słoneczna pogoda i promienie śłońca, w miejsca, w które nigdy wcześniej bym nie pojechała. Robię zdjęcia i podziwiam świat zza szkieł moich panterkowych okularów. Patrzę na wszystko z innej perspektywy, wyłapując małe detale i niecodzienne szczegóły. Żałuję (czasami), że aparaty nie są tak doskonałe jak moje oczy. Może nie ze względów wizualnych, ale jakościowych ;> Zachwycam się rzeczami, na które wcześniej bym nie spojrzała. Zakochałam się w zdjęciach John'ego Portera, przedstawionych na jego billboardach. Szczególnie w jego mimice, która przez lata się nie zmieniłą. Ten prosty pomysł urzekł mnie niezmiernie. Jego mina na tych zdjęciach, nie jest jakaś przyjemna bądź słodka, jest poprostu inna, ciekawa. Uwielbiam się w niego wpatrywać. 


Ah i oh. Spędziłam dziś większość dnia jeżdżąc na rowerze i nogi mi odpadają. Czas na sen, jutro ciężki dzień.
Dobranoc Kochani.



poniedziałek, 7 marca 2011

Happy birthday!

Tak więc, mój blog ma już ciut ponad roczek. Z pewnością przeżył swoje lepsze i gorsze dni. Raz pisałam, raz nie. Z początku pisałam go by zapomnieć o pewnych dręczących mnie sprawach, później dla siebie, a następnie dla Mateusza, który stanowi dla mnie niesamowite oparcie i jest moim jedynym wiernym fanem. Polubiłam pisanie, nawet bardziej- pokochałam! Pokochałam to, że stał się dla mnie azylem, gdzie mogę w stu procentach pisać o sobie, moich przeżyciach, marzeniach i fascynacjach. Stał się takim moim malutkim, wykreowanym tylko przeze mnie światem do, którego tylko ja mam klucz i wchodzę kiedy tylko chce... <śmiech>


Pierwsze urodziny, setny post. Pamiętam, że wymyśliłam sobie to podczas tworzenia szablonu. Szczerze mówiąc myślałam, że on prędzej czy później umrze, jednak cały czas funkcjonuje i ma się dobrze. Muszę przyznać, że bardzo mnie to cieszy. To znaczy, że czegoś nie zwaliłam. Hmm, może jakieś postanowienia na kolejny rok? Przede wszystkim, postaram się pisać więcej, albo przynajmniej w jakiś regularnych odstępach. Powklejam kilka swoich stylizacji z lookbook'a i zarażę Was moim stylem i przede wszystkim sobą...
Sonia 

niedziela, 6 marca 2011

I need to breathe!

Coraz mniej piszę i szczerze mówiąc źle się z tym czuję. Jednak są takie wieczory jak ten, kiedy nie specjalnie mam o czymś pisać, ale czuję, że powinnam to zrobić.
Po nieustających mrozach i dążeniu do idealnej wagi 56kg, usiadłam sobie wreszcie spokojnie w łóżku i stwierdziłam, że coś tak napiszę. W końcu byłoby elegancko tak wpaść tu, raz na jakiś czas i coś naskrobać. 


Ilość zmartwień i smutków, jak i obaw i marzeń jest taka sama jak poprzednio, jednakże muszę przyznać, że mam również coraz więcej powodów do uśmiechu. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu, nie udaje nikogo, jestem sobą i muszę przyznać, że wychodzę na tym sto razy lepiej niż poprzednio. Nie wiem czemu wcześniej udawałam, być może nie czułam się zbyt pewnie lub moja samoocena była tak podle niska, że nie byłam w stanie. 
Przestałam olewać ludzi, którzy są dla mnie dobrzy, odnowiłam kilka starych znajomości, pojechałam, porobiłam zdjęcia. Wpadłam na kawkę, tam gdzie nigdy bym nie poszła. Poszłam na wystawę do Zamku Królewskiego, moje stroje jeszcze bardziej kipią stylem, a serce rozpierają emocje. Jest coraz lepiej. 


Wokół pojawia się więcej powodów do uśmiechu i ludzi dla, których jest on dużo warty. Tak więc nie powinnam narzekać, prawda? Jednak brakuje mi czegoś by tak kipieć szczęściem w stu procentach. Sama nie wiem czego. Niektórzy twierdzą, że miłości inni, że przygód i spontanicznych decyzji. Jednak mnie coś nadal trzyma przy ziemi, jedynie w marzeniach i wyobraźni uciekam nagle gdzieś daleko, daleko. Nie wiem, może jestem zbyt ograniczona? Dla pewnych ludzi na pewno, ale nie zapominam, że żyję dla siebie i to właśnie ostatnimi czasy podnosi mnie na duchu, mimo, że tak naprawdę spotykają mnie ciągłe porażki... Głowa do góry, żyje się raz! 



Bella Bianca!

Tak jak w tytule, tu chyba nie trzeba wiele mówić...











Damn unluck!

Podobno za siódma górą i siódma rzeką można spotkać szczęście. Czasami wydaje mi się, że przeszłam ich już całe setki, a szczęścia jak nie było tak nie ma. 
Tak też przemierzam moje życie w poszukiwaniu odrobiny czegoś, co może sprawić, że poczuję się lepiej i odzyskam utracony spokój i radość życia. W zakamarkach mojej głowy coraz więcej myśli mówiących zrób to, zrób tamto. Jeszcze tylko jeden odpowiedni krok i ziszczą się twoje marzenia. Nic z tego.
Kolejne próby robienia czegoś za wszelką cenę kończą się fiaskiem. To pewnie kara za to, że kiedyś nie potrafiłam docenić tego, co miałem. 
Zastanawiam się czy kiedykolwiek dostanę druga szansę. Czy też życie już nigdy nie obdarzy mnie zaufaniem.
Każdego dnia rano zbieram siły i nic. Nawet czasami wstaję uśmiechnięta. Nie wiem jednak ile siły mi jeszcze zostało.
Tak bardzo bym chciała aby życie wyciągnęło do mnie jeszcze raz pomocną dłoń. Żeby choć jeszcze raz poczuć pełnie szczęścia.




Come on, let's get lost!

Jak się czuje? Dziwne uczucie, więc trudno powiedzieć. Zagubiona? Coś w tym stylu. Chciałabym spakować swoje rzeczy do torby i wybiec z domu. Nie zostawiając za sobą nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Biec i krzyczeć pośród pobliskich osiedli. Przeklinając tą pustą dzielnice cholernych, bogatych snobów. Dźwigając w torbie swoje jedyne skarby i ściskając w dłoni ukochanego iPoda, pobiec na przystanek. Krzyczeć na nocne autobusy, które zawsze były przeciwko mnie. Rozpocząć wędrówkę naprzód. Kierunek- dworzec. Śpiewając głośno, nie zważając na śpiącą Warszawę. Ah, ah... Byłoby tak cudownie.


Uciekłabym na dworzec, by złapać najbliższy pociąg, nie patrząc gdzie jedzie. Byłby pusty. Rozwaliłabym się w swoim przedziale, kładąc nogi na siedzeniu po przeciwne stronie, nie uważając na jakąś starą babę, która by mnie za to skrzyczała. Pociąg by ruszył. Siedziałabym wlepiona w szybę, mijając migające latarnie i senne blokowiska, nie przejmując się nadchodzącym nowym życiem. Mood: wyjebane. Otworzyłabym okno i wiatr szargał by  moje włosy. Ubrana w koronkowe rajstopy, trampki i bordowy kardigan, odpaliłabym ulubionego Marlboro i zaczęła tańczyć. Uśmiechając się do własnych myśli i po części do siebie, nie zwracając uwagi na wszechobecny dym.


Resztki sił. Padając ze zmęczenia, rozłożyłam się wygodnie na fotelach, wyciągając dumnie swe nogi. 


Szarpnięcie, dzwonek, słońce. Obudziłabym się gwałtownie, totalnie potargana. W drzwiach przedziału stałby jakiś facet, głośno informując mnie o końcu trasy. Bardzo zaspana, poprawiłabym szybko włosy, zgarnęła rzeczy i przeklinając poranne, rażące słońce, wysiadła z pociągu. Słońce odbijające się od blachy nie pozwoliłoby mi przeczytać nazwy miejscowości. Wyjmując okulary udałabym się przed siebie, zgarniając jedynie na stacji gorącą kawę. Nudne miasto, ulice puste, nic się nie dzieje. Idąc tak dalej dotarłabym do lasu. 


Igiełki chrupałyby pod moimi stopami. Byłoby całkiem przyjemnie, zważając na morski wietrzyk i pomijając tajemniczość lasu. Idąc tak i wpatrując się w ziemie, zauważyłabym, że las się skończył i stoję teraz na klifie. Rozejrzałabym się, zero żywej duszy. Z lekkim strachem, a przede wszystkim zdumieniem i usiadłabym na klifie, wyciągając się wygodnie. Zapaliłabym bezstresowo papierosa, odpoczywając w cieniu, wielkich konarów drzew. Myśląc jedynie o tym, że zamknęłam jeden rozdział mojego życia...